Motostraszydła
Do przygotowania tego niechlubnego zestawienia skłoniła mnie coraz silniejsza ofensywa stylistycznej bylejakości, która ostatnio objawiła się przede wszystkim w dwóch projektach - Tesli Cybertruck i BMW Vision iNEXT.
Niewątpliwie nowy samochód Elona Muska to projekt przełamujący stereotypy i odważny, ale akurat ja nie kupuję tego rodzaju futuryzmu na siłę, który zdaje się być kalką niezbyt wprawnego rysunku przedszkolaka.
Koszmarnie ciężka bryła, przerośnięte koła obramowane koślawymi nadkolami, kabina niczym staromodny namiot harcerski, wszystko to nie tworzy spójnej całości i pasuje co najwyżej do kina science-fiction klasy B.
Podobne wnioski przychodzą do głowy, kiedy patrzę na Vision iNEXT, którego produkcja ma ruszyć już w 2021 r. Atakowała mnie ostatnio w Internecie reklama tego pojazdu, której mottem przewodnim było hasło: "niczym nieskrępowane piękno". Tym razem marketingowcy zdecydowanie przesadzili, bowiem iNEXT prezentuje się fatalnie dosłownie z każdej strony, a najgorzej z przodu, gdzie zamiast charakterystycznej nerki przyklejono mu przerośnięty… ryj świni!
Niestety styliści bawarskiego koncernu pod wodzą Adriana van Hooydonka postanowili, że będzie to designerski punkt odniesienia wszystkich kolejnych BMW i konsekwentnie wdrażają swoje pomysły w życie, masakrując charakterystyczny dla tej marki styl, który można by nazwać "klasyką z pazurem".
"Piękno polega na właściwej proporcji i blasku", twierdził Tomasz z Akwinu, a zarówno nowa Tesla jak też BMW iNEXT są idealnym zaprzeczeniem tej mądrej myśli. Nawet jeśli uznamy, że bije od nich blask nowości i innowacyjności, to raczej razi on po oczach, niż doświetla dzieło. Podstawowym grzechem tych projektów jest jednak brak proporcji oraz nieumiarkowanie w łączeniu niepasujących do siebie brył i elementów. To zresztą podstawowy problem prawie wszystkich motoryzacyjnych potworków, o których za chwilę opowiemy.
Antypodium
Samochodów, które nie grzeszą urodą, zaprojektowano i "puszczono" do produkcji naprawdę wiele, więc typowanie tych najgorszych nie jest łatwe. Podeprzyjmy się jednak statystyką. Kiedy prześledzimy branżowe zestawienia, rankingi, konkursy czy fora internetowe najczęściej wymieniane są tam trzy auta - co ciekawe, reprezentujące akurat trzy najważniejsze rynki motoryzacyjne. Przedstawiciel Europy to Fiat Multipla, Ameryki to Pontiac Aztek, zaś z rynków dalekowschodnich na to swoiste antypodium trafił koreański SsangYong Rodius.
Włoskim projektantom zawdzięczamy całe mnóstwo przepięknych samochodów, tym trudniej więc zrozumieć dlaczego Fiat w 1998 r. zdecydował się na stworzenie Multipli. Może chodziło o pobicie rekordu przestronności auta miejskiego, co się chyba udało, bo Multipla mierzy niecałe 4 m, a jest w stanie zmieścić sześć osób w dwóch rzędach siedzeń. Dodatkowo napędzają ją udane silniki.
Sprzedaż szła jednak słabo, bowiem nadwozie było nazbyt kontrowersyjne. Górna część, pudełkowata i mocno przeszklona, wygląda jak nadbudówka, a cztery małe reflektory przypominają wyłupiaste oczy, w tym jedna para umieszczona została na wybrzuszeniu znajdującym się na łączeniu głównych brył nadwozia - jednym słowem dziwadło.
O ile w Multipli widać jeszcze jakiś zamysł projektantów, to amerykański Pontiac Aztek produkowany w latach 2000-2005, obrazuje stylistyczny chaos w czystej postaci. W zasadzie nic tu do siebie nie pasuje, a geometryczne przypadkowe kształty przypominają dzieła kubistów. Aż trudno uwierzyć, że za stylizację tego dziwnego SUV-a odpowiada osoba, która później zaprojektowała Chevroleta Corvette C7, czyli Tom Peters. Do tego auto miało przeciętny jak na USA napęd, kulała też jakość wykonania, nie dziwi więc fakt, że już po czterech latach produkcji zostało odesłane do muzeum motoryzacji. Dziś już nikt by o nim nie pamiętał, gdyby nie popularny kilka lat temu serial "Breaking Bed" - Aztekiem jeździł w nim główny bohater Walter White.
SsangYong Rodius (2004-2013), sprzedawany w niektórych krajach jako Stavic, to mocna odpowiedź Koreańczyków na Multiplę i Azteka. Autorem nadwozia tego vana był kierownik wydziału projektowania motoryzacyjnego Royal College of Art w Londynie - Ken Greenley, który tłumaczył, że tworząc design Rodiusa inspirował się wyglądem jachtu (?).
Na auto dało się jeszcze spojrzeć z przodu, natomiast z boku i od tyłu wyglądało paskudnie i kuriozalnie, głównie ze względu na kanciasty odwłok, sztucznie dołożony do tylnej części pojazdu. Na dodatek samochód był bardzo kiepsko wykonany, miał fatalne zawieszenie, słaby układ kierowniczy i okazał się niezbyt bezpieczny.
Europejskie wpadki
Skoro zaczęliśmy od Multipli, wróćmy jeszcze do Europy, bo chociaż jest ona najbardziej wymagającym rynkiem, a jej mieszkańcy mają dość wysublimowany gust motoryzacyjny (nieprzypadkowo właśnie ze Starego Kontynentu pochodzi większość najsłynniejszych stylistów i studiów projektowych), to również tutaj przyszło na świat całkiem sporo motoryzacyjnych "brzydkich kaczątek", które nigdy nie stały się pięknymi łabędziami.
Czasami brzydota z jakiegoś powodu zauroczy klientów. Tak było w przypadku Citroena 2CV, a później Citroena Ami (1961-1977). O ile jednak brzydota 2CV była na swój sposób ujmująca, to stylistyka Ami została zdecydowanie przekombinowana. Raziła zwłaszcza ścięta "pod prąd" tylna szyba i maska, która spływała niczym roztopione masło między równie niekształtne reflektory. Odważny design nie przestraszył jednak klientów - sprzedano aż 1,8 mln egzemplarzy Ami.
O miano najbrzydszego francuskiego samochodu może także powalczyć Renault Thalia wypuszczony na rynek w 1999 r. Punkt wyjścia do stworzenia tego modelu nie był zły, ponieważ stanowiło go względnie udane Clio II. Projektanci Renault postanowili nieco rozszerzyć ten format i niewielkim nakładem środków, poprzez dołożenie wielkiego bagażnika, stworzyli sedana. Efekt jest taki, jak widać na zdjęciu powyżej - żenujący.
A skoro już jesteśmy przy Renault, warto wspomnieć o jednym z najbardziej paskudnych samochodów koncepcyjnych, czyli Renault 900 Concept z 1959 r., w którym przód jest tyłem, a tył przodem - a i cała reszta stoi na głowie.
Jednym z najbrzydszych europejskich samochodów jest mikrovan Opel Agila I. To brat bliźniak Suzuki Wagon R, czyli japońskiego kei-cara. Oba auta są wyjątkowo niezgrabne, wielkie reflektory zupełnie nie pasują do małego grilla i krótkiej maski, z tyłu na siłę doklejono mikroskopijny bagażnik, całe nadwozie jest maksymalnie wyciągnięte w górę, a koszmarną całość dopełniają karłowate koła.
Fani znanego brytyjskiego programu motoryzacyjnego "Top Gear" zapewne pamiętają, że Clarkson i spółka uwielbiali naśmiewać się z pewnego brytyjskiego autka - trzykołowego Relianta Robina. Brak jednego koła z założenia czyni go wizualnie i technicznie autem ułomnym, ale reszta także nie wywołuje aplauzu. Robina zwano na Wyspach "plastikową świnią", ze względu na brak urody i karoserię wykonaną z włókna szklanego. Auto było dostępne w wersjach hatchback, sedan, a nawet… van. Produkowano go zaskakująco długo - od 1978 r. aż do 2001 r.
Prawdziwe monstrum na czterech kołach to jednak Aston Martin Lagonda, szczególnie w wersji kombi. To namacalne świadectwo kryzysu, jaki przechodziła ta zasłużona firma w latach 70. ubiegłego wieku. Lagonda, czyli pierwsza luksusowa limuzyna Brytyjczyków, miała wyciągnąć firmę z dołka, ale raczej naraziła ją na pośmiewisko.
Lagonda Shooting Brake wygląda, jakby ktoś ociosał długą kłodę, a później efekt jego pracy rozdeptał olbrzym. Wnętrze jest równie awangardowe co kiczowate. Wyróżnić można jedynie silnik - wolnossące V8 o pojemności 5.3 l i mocy 313 KM, zaprojektowany przez znakomitego polskiego konstruktora Tadeusza Marka.
Próby zaszczepienia na europejskim rynku stylu amerykańskiego zwykle kończą się fiaskiem, a jedną z najbardziej spektakularnych porażek jest Ford Scorpio II. Miał być autem prestiżowym, dlatego wyposażeniem potrafi zadziwić nawet dzisiaj. Wyglądem (w którym dominują obłości i owale) również, ale w sposób jednoznacznie negatywny.
Przedziwne krągłości to również cecha charakterystyczna innej limuzyny, tym razem zza Żelaznej Kurtyny, czyli okropnej Tatry 603.
Amerykański koszmar
Brzydota made in USA to niestety nie tylko Pontiak Aztek. Znaczne "dokonania" na polu oryginalnej stylizacji ma np. nieistniejąca już firma AMC, produkująca w latach 70. paskudne modele Gremlin (1970) i Pacer (1975), stanowiące próbę wprowadzenia na rynek amerykański auta kompaktowego.
Gremlin (cóż za adekwatna nazwa) wyglądał jak limuzyna (długa maska), której brutalnie odcięto bagażnik. Te zachwiane proporcje, a co za tym idzie - nierównomierne rozłożenie mas, sprawiły, że auto fatalnie się prowadziło.
Pacer, który w momencie wejścia na rynek był chwalony przez amerykańską prasę motoryzacyjną za "futurystyczny" i "odważny" design, zestarzał się równie szybko i dzisiaj budzi tylko uśmiech politowania. Dzięki absurdalnie wielkim szybom wnętrze było dobrze doświetlone i to chyba jedyna zaleta tego pojazdu. Ciekawostka: AMC w odpowiedzi na kryzys paliwowy stworzyło także jego elektryczną wersję.
Największą wpadką stylistyczną (i marketingową) koncernu Ford był Edsel (1958), który reklamowano jako samochód "jakiego jeszcze nie było". Prospekty nie kłamały - tak dziwacznego grilla (wąski i pionowy, od razu został porównany do waginy) nie miało wcześniej ani później żadne inne auto. Pozostałe linie nadwozia także nie grzeszyły urodą. W rezultacie produkcja rozpoczęta w 1957 r. zakończyła się już dwa lata później, a straty koncernu Forda szacuje się na 250 mln dol.
Na otwarcie nowego tysiąclecia Chevrolet postanowił stworzyć coś oryginalnego i w ten sposób narodził się Chrysler PT Cruiser - hybryda nowoczesności ze stylem retro, hot rod dla ludu. Auto wygląda topornie i fatalnie jeździ, jest też bardzo awaryjne. Pomimo tego w 2001 r. wygrało plebiscyt na Samochód Roku w Stanach Zjednoczonych.
Zdecydowanie najgorsza jest wersja cabrio, wyglądająca jak koszyk na zakupy.
Inny nieudany model w stylu retro - Chevrolet SSR, to z kolei fatalne połączenie pick-upa z kabrioletem.
Z portfolio koncernu GM możemy natomiast "wyróżnić" okropną szóstą generację Buicka Skylark. Poprzednie co prawda także nie należały do urodziwych, ale ta ostatnia to już stylistyczny grzech śmiertelny. Szczególnie źle wygląda falisty przedni zderzak, który miał stanowić nawiązanie do poprzednich generacji tego modelu, ale w połączeniu z nieładnymi kanciastymi kształtami był gwoździem do trumny Skylarka.
Dalekowschodnie kurioza
Producenci aut z napędami alternatywnymi, szczególnie ci z Kraju Kwitnącej Wiśni, zmówili się chyba, że takie samochody muszą wyglądać "kosmicznie", co w ich języku równa się "brzydkie jak deszczowy dzień w listopadzie". Zasada ta dotyczy także wytwarzanych przez nich "elektryków" i samochodów napędzanych wodorem. Dopiero od niedawna zaczyna się to zmieniać, o czym świadczą np. nowe hybrydowe Corolle czy zapowiedź nowej Toyoty Mirai.
Dotychczas jednak kolejne generacje najpopularniejszej hybrydy, czyli Toyoty Prius, i pokrewnych jej modeli, zaśmiecały swoim wyglądem ulice miast na całym świecie. Ich nadwozia to istna orgia dziwnych geometrycznych łamańców, które sprawiają, że wyglądają one rzeczywiście jak małe gwiazdoloty Obcych, tyle że ci Obcy muszą pochodzić z bardzo ubogich i pozbawionych smaku planet. Prawdziwym monstrum w tym towarzystwie jest z pewnością pierwsza wersja Hondy Insight.
Niestety, Nissan Micra to już model globalny. O ile dwie pierwsze generacje miały jeszcze jakiś (choć marny) styl, to trzecia (ta z rozlanymi wyłupiastymi reflektorami) jest fatalna, szczególnie w wersji C+C z 2005 r. Niewiele dobrego da się również powiedzieć o Nissanie Cube, czyli pudełku na kółkach albo raczej jeżdżącym akwarium.
Mała, lekka dwuosobowa terenówka w stylu coupe z otwieranym dachem – brzmi nieźle, dopóki nie zobaczymy Suzuki X-90. Auto wygląda, jakby ktoś brutalnie urwał mu cały tył, a potem w ramach przeprosin dokleił mały bagażnik. Na szczęście X-90 zjeżdżało z taśm montażowych jedynie przez dwa lata.
Subaru Imprezy nigdy nie należały do szczególnie pięknych, ale ich wersje sportowe, jak choćby słynne WRX STi, dawały tyle frajdy z jazdy, że można było wybaczyć im niedociągnięcia urody. Niestety, Japończycy pokusili się także o stworzenie limitowanej (5 tys. szt.) wersji retro, czyli Subaru Imprezy Casa Blanca (1999 r.). Efekt obraża dobry smak do dzisiaj…
Przenieśmy się do Korei - tutaj także na przestrzeni lat powstało wiele motoryzacyjnych potworków. Wspomnijmy tylko o dwóch: Hyundaiu Atosie i dobrze znanym u nas Daewoo Tico.
Oba to niewielkie samochodziki o pudełkowatych kształtach, w których funkcjonalność całkowicie zdominowała styl, a i tak nie były to auta praktyczne w użytkowaniu. W Polsce prawdziwy boom na Tico rozpoczął się w 1996 r., kiedy zaczął on zjeżdżać z linii montażowych fabryki na Żeraniu. Był już wtedy mocno przestarzały (zresztą nigdy nie był nowoczesnym autem), ale kosztował niewiele, dlatego sprzedawał się dobrze i przez wiele lat szpecił ulice naszych miast. Na domiar złego miał cherlawy silnik o mocy 41 KM, cienką, łatwo rdzewiejącą blachę i w razie kolizji okazywał się skrajnie niebezpieczny dla kierowcy i pasażerów.
Jednak trzeba przyznać, że Atos czy Tico to i tak piękności przy indyjskim Tata Magic Iris. Jeden z najmniejszych samochodów na świecie na zatłoczonych ulicach Delhi czy Bombaju z pewnością sprawdza się znakomicie, ale to niestety jego jedyna zaleta.
Równie paskudny jest inny wytwór hinduskiej motoryzacji spod znaku Tata, model Nano. Stanowi synonim awaryjności - to całkiem zasłużenie jeden z liderów wszelkich rankingów na najgorsze auto na świecie.
Również Państwo Środka pozostaje istną wylęgarnią brzydoty w motoryzacji, choć ze względu na obszerność tematu zdecydowanie wymagałoby oddzielnego omówienia. Dlatego w tym miejscu wspomnę tylko o monstrum, które, podobnie jak Iris, Atos czy Agila, należy do wyjątkowo licznie reprezentowanej kategorii wśród motostraszydeł, czyli mikrovanów. Mam na myśli pojazd nazwany przez Chińczyków Changan CM8, z 2004 r.
Krótka seria kulą w płot
Na zakończenie jeszcze kilka zgniłych rodzynek w zepsutym cieście, czyli samochody, które ze względu na odstręczającą stylizację i fatalną jakość wykonania nigdy nie weszły do seryjnej produkcji i powstały albo w pojedynczych egzemplarzach, albo w bardzo krótkich seriach.
Tak było np. w przypadku amerykańskiej limuzyny Stutz IV Porte (50 wyprodukowanych egzemplarzy) czy brytyjskiego pojazdu Marcos Mantis (32 sztuki). Zresztą obie firmy "słynęły" z samochodów drogich i brzydkich.
Inny przykład stanowi Aurora, zaprojektowana i wybudowana w 1957 r. przez domorosłego konstruktora, księdza Alfreda Juliano, z Branford w USA. To z pewnością jeden z najbardziej kuriozalnych pojazdów w historii. Jego karoserię w całości wykonano z włókna szklanego, a przedziwny kształt miał sprawić, że auto będzie superbezpieczne. Ponoć kosztujący aż 30 tys. dolarów samochód w drodze na wystawę w Nowym Jorku zepsuł się piętnaście (!) razy.
Dziesięć lat później, również w jednym egzemplarzu, zbudowano potwora zwanego Mohs Ostentatienne Opera (1967 r.), do którego wsiadało się… od tyłu przez uchylany dach, będący jednocześnie klapą bagażnika!
Jednak i tak raczej nic nie przebije projektu trzykołowego autka Hoffmann, zbudowanego w 1951 r. przez ambitnego kierownika sklepu w Monachium, Michaela Hoffmanna. To chyba najbrzydszy (przypomina insekta) i jednocześnie najgorszy mechanicznie samochód w historii motoryzacji.
Wynalazca zastosował w nim tyle niekonwencjonalnych i całkowicie bezsensownych rozwiązań (np. jednocylindrowy silniczek i skrzynia biegów obracają się razem z tylnym kołem, rura paliwowa przechodzi przez kabinę tuż obok głowy kierowcy, lusterko wsteczne jest zasłonięte przez słupek itp.), że pojazdem tym w zasadzie normalnie nie da się jeździć, a w każdym razie grozi to wypadkiem lub co najmniej poważnym rozstrojem nerwowym.
***
Czasami design auta potrzebuje czasu, by dojrzeć i by dało się w nim dostrzec coś więcej, niż widać na pierwszy rzut oka. Zdarza się i tak, że to odbiorcy muszą dorosnąć do wizji stylisty, wyprzedzającej epokę, w której powstała. Niektóre projekty, w pierwszym momencie budzące wiele kontrowersji, z czasem okazują się przełomowe lub przynajmniej wprowadzają wiele innowacyjnych rozwiązań. Zaprezentowane w powyższym tekście samochody do tych kategorii, niestety, nie należą. Są kwintesencją motoryzacyjnej brzydoty, niedającej się w żaden sposób obronić. Brzydoty, która w tak dużym stężeniu na pewno nie wpływa pozytywnie na samopoczucie prawdziwych miłośników czterech kółek.
Dlatego jako antidotum proponuję wpisać w wyszukiwarkę internetową hasło Ferrari Roma. Najnowsze dzieło z Maranello to piękno zmaterializowane, kwintesencja motoryzacyjnego stylu z najwyższej półki.
Powinno pomóc.
Krzysztof Michał Jóźwiak